Uździutycze

28 lutego wyruszamy na jakąś większą wyprawę. Wnosząc z kierunku marszu idziemy w górę rzeki Turii, gdzieś przypuszczalnie w stronę Kisielina. Jest dość mroźna noc. Mimo zalegającego śniegu panują egipskie ciemności. Przechodząc w pobliżu małego skupiska domów, widzimy że ktoś w pośpiechu opuścił przydrożne zarośla i skrył się w najbliższym podwórku. Chyba spłoszyliśmy wartownika. Teraz próbujemy w kilku go odnaleźć. W jakiejś szopce nerwowo zagdakał raptownie obudzony kogut. Napewno spłoszył go ów chowający się osobnik. Przydałaby się latarka, ale w pobliżu niestety nikt nie ma. Drużynowy plut. "Wiarus" już mnie ponagla:

"Chodź, "Czarny", idziemy dalej".

Nowy ale pilnuje powierzonego mu kierdla. Zajął miejsce po zmarłym kpr. "Gołębiu". Jak każdego nowego przełożonego przyjęliśmy go z rezerwą, ale powoli zmieniamy opinię. Ten chyba będzie udany. Odeszliśmy kawałek i znowu stoimy. Klnę jak szewc. Nadciąga oczekiwany oddział "Gzymsa", a jeszcze ma nadejść "Trzask". Widzimy, że zanosi się na poważną akcję. O świcie wychodzimy z lasu. Słychać serię z kaemu. To do nas.

"Kurwa mać!", klnie "Wichert, "Nie ma już zaskoczenia."

On wie, że jesteśmy już blisko celu tj.Uździutycz. Dużej wsi, prawie miasteczka o wieloletnich nacjonalistycznych tradycjach (1918r).

Nie ma co czekać. Przez zaśnieżoną równinę ruszyły tyraliery. Jakżesz ci chłopcy rwą do przodu. "Piorun", "Strzał", "Szary Z", "Szary S", "Borys" i kilku innych już są daleko w przodzie. Żaden z nich nie pada, pędzą jak na zawodach. Próbuję ich dogonić, ale widzę, że nie dam rada. Scigana czołówka dociera już do pierwszych budynków, widać i słychać, że trwa tam zacięta walka, a po "dalszym planie" tłucze niemiłosiernie z góry jakiś ckm. Wypatrzyłem go i mam nadzieję, że go dostanę. Mierzę bardzo starannie. Nie jestem pewny, czy poprawnie nastawiłem odległość, więc po każdym strzale koryguję ją.

Musiałem swoimi strzałami zirytować celowniczego, bo teraz on z kolei zawziął się na mnie. Robi mi się gorąco, gdy raz po raz obsypują mnie fontanny śniegu. Z prawej strony skąd miał atakować "Trzask", dalej cisza. Później wyjaśniło się, że oddział po prostu się spóźnił. Obrzucone granatami domy nie zapaliły się i nie powstała dymna zasłona.

Nasi zaczynają się wycofywać. Dodaje to animuszu banderowcom. Wyrusza ich pościg. Klną i wrzeszczą: Smerć Lacham (śmierć Polakom). Tłukę bez przerwy ze swojego karabinka, aż muszę lufę chłodzić w śniegu. Celuję bardzo starannie, wydaje mi się, że strzelam celnie. Po każdym strzale obserwuję efekt, namierzony striłec pada. No myślę, oberwał, po pewnym czasie widzę, że jednak wstaje i chociaż z mniejszym animuszem, ale biegnie do przodu.

Niektórzy nasi wycofują się trójkami. To ewakuacja rannych. Grupy te narażały się na zwiększony ostrzał. Wycofujący się przy pomocy dwóch kolegów. "Chrobry" zanim dotarł do wozu, został jeszcze trzykrotnie ranny. Na lewym skrzydle plut. "Powój" z kolegami, dali się podejść przeciwnikowi. Udając Polaków, któryś z banderowców zapytał:

"Z jakiego oddziału chłopcy?"
"Z "Łuny".

Banderowcy śmiało podeszli i z bliska posypały się serie z automatów. "Powoja" dobił striłec ze zdobytego na nim pistoletu. "Bej", chociaż ranny w kolano, ostrzelał napastników, chwycił przed siebie również rannego "Mamuta" i wyniósł go, ostrzeliwującego się zawzięcie aż do sań nadjeżdżającego "Udarnego".

Mimo krytycznej sytuacji nikt nie wpada w panikę. Wytrzymujemy do końca i ostrzeliwując się osłaniamy wycofujących się kolegów. Nadlatuje zwiadowczy samolot niemiecki "Storch". Nie żałując ani nas, ani Ukraińców strzela po wszystkich. Cofnęliśmy się nieco do lasu. Odprawiamy rannych jest ich dużo, samych oficerów trzech "Cwik", ppr. "Nałęcz", chor. "Samson".

Jeśli dobrze pamiętam zabitych wyniesiono czterech, po kilku dniach zabrano również prawie nagie zwłoki plut. "Powoja". Stoimy rozgoryczeni i przybici klęską. Nadjeżdża dowódca tej wyprawy mjr. "Pogrom". Jedzie zamyślony drogą, spychając koniem żołnierzy na boki. Nie wytrzymał nerwowo "Kowboj" (Władysław Morawski, syn przedwojennego dowódcy 24 p.p.) i wali nahajką majora w pośladek. Mjr. "Pogrom" zaniemówił chwytając otwartymi ustami powietrze.

"Przepraszam kapralu", usprwiedliwiał się "Kowboj", jakgdyby oprócz belek nie widział gwiazdki, "chciałem uderzyć konia, bo najeżdżał na nas". Incydent ten nie miał chyba żadnych następstw.

Rezultaty akcji mówiły same za siebie. Działania były przeprowadzone nieudolnie od początku do końca. Wracamy do Dominopola. Na wydeptanym śniegu pozostały dwa trupy napotkanych ukraińskich kobiet, które znienacka zastrzelił "Żbik". "Mur" ostro skrytykował ten makabryczny wyczyn. Konflikt między nimi zaostrzał się.

Od chwili oficjalnego powstania 27 Dywizji, jednostka nasza na kołnierzach mundurów nosiła granatowe naszywki w kształcie prostokątnego trójkąta z wyhaftowaną białą literą "Ł". Teraz wyróżniając nasz oddział za postawę w tym boju dodano czerwoną nitkę, biegnącą od wierzchołka trójkąta do środka podstawy.